rozdział 6 część 3 (by Vanek)

Są takie dni, kiedy życie wręcz wrzeszczy 'SPIERDALAJ'.


Wielki, mierzący zapewne dobre sto, i nieco ponad osiemdziesiąt centymetrów wzrostu mężczyzna spierdolił się z gracją świni ze swojego łóżka. Donośnemu hukowi towarzyszyła ochrypła i melodyjna kurwa, ciśnięta wściekle ku niebiosom. Wielkie, grube i kosmate cielsko poruszyło się, jęcząc i sapiąc na przemian.
- Ja rozkurwię kiedyś to łóżko! - krzyknął bardziej do siebie niźli do świata Amator Ekstremalnych Pobudek.

Uspokoiwszy się nieco, zmęczony postawieniem się do pionu grubas, pierdolnął mięsistą dłonią w drący ryja budzik. Rozejrzał się nietomnym spoźrzeniem po swoim małym, zagraconym pokoju.
Całą podłogę wypełniała ruchoma ściółka stworzona z przepoconych (w różnym stopniu) ubrań, książek o gotowaniu i mordowaniu, jak i najróżniejszej maści i kształtów gówien, które ludzie czasem nazywają 'swoimi rzeczami'. Widok tej całej swojskości wzbudził w homo spaślakusie przypływ dumy i czułości. Pogładziwszy opuszkami palców burdel na sporym, pomalowanym na czarno biurku, mężczyzna ruszył do szafy, znajdującej się zaraz obok starych, obrypanych drzwi. Na wieszaku, powieszony na okrągłej, nadgryzionej (nie pytajcie) klamce, wisiał porządny, gruby, ciepły i tulaśny granatowy szlafrok. Pod nim mężnie i dzielnie stały na baczność, również kolorystycznie intensywne kapcie. Przywdziawszy swe domowe i robocze ubranie, mężczyzna opuścił pokój, by znaleźć się w zupełnie innym świecie.
Idąc długim, ozdobionym chuj-wie-jak-drogimi obrazami korytarzem, stąpając miękko po absurdalnie niegustownym i drogim dywanie, Poczciwie Traktujący Życie dotarł do sporej, oświetlonej wielkimi oknami kuchni.

Czterdziesto i cztero - jak zwykł dodawać - letni Paweł Zajęczak wyżłopał chciwie mocną, czarną kawę prosto z dzbanka. Otarł brodato-wąsate oblicze wierzchem lewej dłoni. Spojrzał z ukosa na trzymany w niej solidny, gruby (i biały) kubek. Przez jego zaspany umysł przedarły się naraz dwie informacje:

- Coś mu się popierdoliło.
- Stoi jak ten debil z pustym kubkiem i na wpół opróżnionym dzbankiem kawy.

- A niech to kurwa cholera weźmie i wykitra! - ryknął wściekle, wziąwszy zamach.
Brzdęk tłuczonego szkła zwrócił uwagę przejeżdżającego opodal kosiarką ogrodnika.Ciężko pracującyżczyzna, odwrócił się w stronę domniemanej kuchni, podziwiając nie-zbrzydszy lot czegoś drobnego.
- Niektórym, to się od rana w dupie poprzewracało - wymruczał wracając do pracy.

Śrupiąc się po włochatej klacie palcami jednej dłoni, drugą przeszukiwał niedbale zawartość szafki umieszczonej nad zlewem. Serdelkowate palce natrafiły na oczekiwany kształt. Delikatny, subtelny uśmiech, który przeznaczał zwykle dla swoich pociech - przywitał siateczkę z czosnkiem. Wujcio, jak kazał do siebie mówić podopiecznym - z dbałością należną każdej kobiecie - rozebrał ząbek czosnku i zjadł z apetytem. Czując znajome pieczenie i aromę tegoż bóstwa porannego, ruszył w stronę salonów.

Zgubił się siedem razy. Czerwony na twarzy, dysząc z deczka, w końcu trafił do właściwego pomieszczenia. A raczej, prawie-właściwego. Teoretycznie właściwego, ale zawartością niepożądanego. Chudy, przeciętnej do bólu aparycji gołowąs uśmiechnął się doń pedalsko. A te swoje blond piórka, to chyba wazeliną przejechał. Łaszący się do jego stóp, nie spuszczający dotąd oczu z trzymanej kanapki z dżemem spaniel, wyczuwszy Wujcia swoimi psimi zmysłami, podbiegł doń - merdając pociesznie ogonem.
- Roger! - zawołał serdecznie Wujcio, schylając się z poświęceniem ku skaczącej, domagającej się głaskania i tarmoszenia grzywy psinie.
- Pawle, przyjacielu - odezwał się obrzydliwie melodyjnym i 'ciepłym' głosem gołowąs - nie kalecz mojego Rodrigeza Ormiana Garrego Edmunda Rafaela jakimś... jakimś plebskim skrótem myślowym.
I znowu, się kurwa zaczyna, westchnął w duszy Wujcio.
- Jean, bracie... co to jest? żywszy coś mącącego spokój ducha.
- Co, jest co? - zapytał zbity z tropu Jean La Ris. Imperator Rynku Szlafrokowego.
- No... to. - Wujcio machnął dłonią w kierunku mężczyzny, obejmując nim butelkowo zielony, błyszczący się jak psu jaja szlafrok. I kapcie. Cholernie brzydkie kapcie.

Jean La Ris zamierzał wydać swój kolejny długi monolog, opiewający wyższość jego gówien nad cudzymi gównami, lecz przerwał mu gwar młodych, radosnych pomimo wczesnej pory głosów. Salon (sporego gabarytu) szybko wypełnił się różnego wieku i płci osobnikami noszącymi najprzeróżniejsze szlafroki. Zebrali się tutaj, a jakże, w celach religijnych. Jean La Ris zajął miejsce w wielgachnym wygodnym jak skurwysyn fotelu, pozostawiając swojej Prawej Ręce jakąś jebaną pufę. Zaciskająć zęby z niechęci, Wujcio zasiadł na niej, ignorując jękliwy protest siedziska.
- Czas na modlitwę! - zawołał z cieniem męskiego tonu, pasją i pewnym zaangażowaniem pan La Ris.

Trzy godziny później, w swoim prywatnym biurze, wyglądającym zaskakująco czysto i schludnie - w zestawieniu z prywatną komnatą, Wujcio przeglądał papiery. Nie takie zwykłe papiery, żadne gówna prawno-własnościowe, żadne rachunki, Pity, czy inne sryty. Wujcio przeglądał raport Alva, niezrównoważonego geniusza, pracującego dla Klasztoru Sennego Oka. A trzeba mu przyznać, na raportach Alv znał się jak nikt.
"Suka zdybana, energia wessana." Głosiło odręczne pismo na śnieżaszczo-białej kartce a4.

Wujcio uśmiechnął się do siebie. Całą podniosłość chwili zepsuł perfidny siorb. Nie takie ciche, uprzejme siorbnięcie - ale kurewsko prowokujący, wydobywający się o całą sekundę za długo siorb. Wujcio spojrzał wrogo na małego, żółtego pluszowego króliczka siedzącego na krawędzi biurka i majtającego swoimi niby-nóżkami. Uszaty sukinsyn trzymał mały kartonik od fikcyjnego soczku, wypełniony krwią zmieszaną z chuj wie czym. Popijał ją przez dostosowaną do jego gabarytów słomkę. Stworzonko odwzajemniło spojrzenie, tyle, że przyjaźnie.
- Właściwie - zaczął siląc się na spokój Wujcio - dlaczego tu jesteś, Chester?
Króliczek przerwał swój ceremoniał mieszania powietrza stópkami.
- No kurwa, widziałeś te kapcie?


***

Pani Morrison, skądkolwiek pochodziła, mając takie nazwisko, nie mogła liczyć na szacunek. Nie tu, nie w tym kraju. Nie w jakimś kurwa zwykłym ogólniaku. Lekcja angielskiego przebiegała więc - jak zwykle.
- Przestańcie drzeć te, kurwa ryje! - krzyknęła na skraju załamania nerwowego. Klasa, złożona głównie z bystrych skurwieli i nie-bystrych skurwieli zignorowała radośnie ów poemat wychowawczy. Dalej wrzeszczeli. Cóż, z jednym wyjątkiem. Jeden z nich, czarnowłosy chłopak, drzemał sobie, zarzuciwszy niedbało bańką o gruby - i najwyraźniej miękki podręcznik.
- Jak zaraz nie przestaniecie, rozdam wilcze bilety! - zagroziła Pani Morrison. W klasie ucichło natychmiast. Mimo wszystko, tego całego rozbrykania i lansu puszczanego w rytm "Ja się buntuję", sława kogoś, kto upierdolił cały rok - miała swój głos.
I byłoby cicho, tak kurwa cicho, że i mucha by nie przeleciała niezauważona. Gdyby nie delikatne pochrapywanie. Pani Morrison nie musiała nawet podnosić wzroku, by zidentyfikować kierunek, z którego heretycki dźwięk się dobywał. Ruszyła w stronę czarnowłosego. Dzierżąc w dłoniach dziennik, niczym młotem inkwizycji w te cholerne czarownice, pierdyknęła kurestwem w ławkę, tuż obok twarzy śpiącego. Ten, poderwał się jak poparzony, otwierając wymęczone i załzawione oczy. Zamrugał razy kilka, po czym zerknął w górę. Z kącika ust spływała mu stróżka śliny. Pozostali uczniowie wybuchnęli śmiechem, rżąc jak te wiejskie głupki do koślawego sera, pokazywali go sobie palcami. Pani Morrison położyła dłonie na biodrach i przemówiła urażonym tonem.
- Zamierza pan kontynuować tradycję, rozpoczętą przez pannę Chmielecką, panie Skreff?
Spojrzenie chłopaka zdawało się prześwietlać sylwetkę nauczycielki, wpatrując się przez nią w ścianę, w kierunku stołówki. Palcami, chyba nawet nieświadomie, pieścił wyryte w ławce imię. A było to cholernie nieświadome spojrzenie, jak zauważyła w duchu Pani Morrison.
- Czy pan coś bierze, panie Skreff? - Zapytała unosząc jedną z brwi ku górze.
Pokręcił głową jak ktoś w amoku. Zacisnęła szczęki.
- Pójdzie pan ze mną, panie Skreff. Do pielęgniarki - Zdecydowała stanowczo.
Kiedy chłopak posłusznie wstawał, zadzwonił telefon. Radosny i radykalny dzwonek, w którym ktoś trajkocze w rytm melodii wyrwał się stłumionym okrzykiem z kieszeni chłopaka. Ten, nie zważając na protesty pani Morrison - odebrał.
- Michał - ochrypły głos Wujcia wskazywał na coś poważniejszego - pod szkołą czeka samochód... Sonia znowu wariuje.
I jak ręką odjął, z bezmózgiego ćpuna, osiemnastolatek jakby ożył.
Bez zbędnego słowa, Michał Skreff - z pozoru zwykły klasowy dziwak, w rzeczywistości zastępca Wujcia, człowieka od wszystkiego, specjalista od porwań, tortur i przesłuchań - zaczął się pakować.
- A panu po co to, panie Skreff? - wyraziła swoją dezorientację Pani Morrison.
- Wychodzę. - Odpowiedział krótko chłopak.
- Jeżeli sądzi pan, że na to pozwolę to...
- Misio, kicia, siedemnasty października - przerwał jej cicho.


Wytrzeszczyła oczy z niedowierzania i jakby skurczyła się w sobie. Kto by pomyślał, ile można zdziałać z dobrym hakerem. Naiwna.
1 Response
  1. hevs Says:

    Podobi mnie się :D Podobi bardzo!


    Obserwatorzy