rozdział 6 część 2 (by Kruff)

Nim ktokolwiek zdążył się ruszyć, by wywlec Szare Garsonkowate, ciało zniknęło. Rozległo się jedynie potężne beknięcie Maelle.
– Zachowuj się – burknął komendant.
Lamia obrzuciła go obojętnym spojrzeniem i wróciła na miejsce, nad swoje papierki. Oblizała się jeszcze tylko dyskretnie.
– No so? – Spytała, kiedy zorientowała się, że pozostali dziwnie się jej przyglądają.
– Nie, nic… Nie przejmuj się… Ja może… – Luis zaczął wycofywać się w kierunku drzwi. – Ja skoczę po jakiś napój. Energetyczny. Dla Dee.
Faktycznie – klątwa musiała kosztować Dragana sporo sił, bo teraz spływał po oparciu krzesła i wodził obojętnym wzrokiem po sali. Chyba zamierzał coś powiedzieć, ale zupełnie niespodziewanie wargi odmówiły mu posłuszeństwa i falowały bezwładnie niczym parzydełka meduzy. Aura magiczna, czy jak to tam nazwać, była od pewnego czasu w stanie permanentnego ZNP i wszyscy to czuli, ale najwyraźniej Dee obrywał właśnie od tej furiatki wałkiem po głowie. Ktoś majstrował przy osnowie i wystąpiły zakłócenia, ot co.
Nie majstruje się przy kobietach z ZNP, a aura – jak sama nazwa wskazuje – była kobietą.
Tak przynajmniej Luis zawsze o niej myślał.
Wyszedł z sali konferencyjnej i udał się do automatu. Wrzucił do szparki dwa złote, ale – według zasad działania automatów we wszystkich zakątkach świata – nie otrzymał nic w zamian. No cóż, w okolicy nie było specjalisty od telekinezy – Nathalie gdzieś wcięło, więc Luis musiał poratować się wściekłym kopniakiem i kilkoma warknięciami niosącymi w sobie groźbę rozebrania przeciwnika na czynniki pierwsze.

***

Luis podał Dee otwartą puszkę. Dragan pociągnął łyk z obojętną miną, po czym zzieleniał, wybałuszył oczy i splunął z mieszaniną odrazy i przerażenia.
– Co to ma być?! – Kaszlnął rozpaczliwie, odzyskując nagle władzę nad swoimi wargami.
– WulfKick. Daje kopa, nie? – Luis wyszczerzył się drapieżnie. A może przyjaźnie.
– Z czego wy to robicie?! – Dee przyjrzał się puszce krytycznie.
– Nie chcesz wiedzieć – komendant uśmiechnął się paskudnie.
–Jebane kundle!…
– Ale co? Pomogło?
Wtem rozległ się huk, drzwi wyleciały z zawiasów, upadły podłogę i pękły na dwoje.
– Hola, ha-ho! – El Grande stanął w progu i odruchowo naprężył mięśnie, które zalśniły w promieniach słońca niczym wypolerowana włosami dziewic karoseria łososiowego cadillaca eldorado.
Za nim człapał osiołek, a z jego grzbietu zwisało ciało. Jeszcze trochę żywe, jak się zdawało.
– Złapałem el bandtio! – Oznajmił z entuzjazmem Steeve. – On coś wie o tych rosados conejos, hasających po mieście!
– Rosa-co? – Zmarszczył brwi komendant.
– Różowych królikach – wyjaśnił Luis, któremu hiszpański był jednak dość bliski z powodu zawiłości drzewa genealogicznego. – Pluszowych, różowych królikach. Mają sporo wspólnego z tymi morderstwami. Zresztą Maelle właśnie pisze raport.
– Ja nic nie powiem! – Pisnęło słabo ciało w szlafroku.
– A właśnie, że powiesz! Ha-ho! – El Grande chwycił go za kołnierz i uniósł na wysokość oczu, co oznaczało jakieś dwa metry.

***

El Grande był zdeterminowany, Dragan przeszkolony w technikach przesłuchania oscylujących wokół szpilek, papierosów i gilotynek do cygar, a Maelle irytująco cierpliwa i obojętna. Ale facet w szlafroku najwyraźniej nie miał zamiaru współpracować. Wyglądał żałośnie, z tym swoim pomarszczonym ciałkiem, krzywymi nogami i zmierzwionym siwym włosem, ale okazał się twardą sztuką.
Po jakiś trzech godzinach nieudanych prób wyciągnięcia z niego czegokolwiek, grupa zebrała się w pokoju obok. Z więźniem został tylko El Grande. Tak na wszelki wypadek.
– Nie da rady – skrzywił się Dee. – Nic na niego, kurwa, nie działa.
– Macie psychologa w oddziale – komendant wzruszył ramionami. – Dlaczego go nie zaangażować?
– Bo to wampirzyca? – Dragan wykrzywił twarz paskudnie. – Bo musielibyśmy czekać do północy?
– I tak nisego wsesniej nie wss… wss…
– Maelle ma rację – Luis postanowił oszczędzić lamii cierpień.
– Będziemy czekać, a tymczasem jakaś banda popierdolonych dziadów w popierdolonych szlafrokach rozjebie miasto za pomocą armii pluszowych królików, tak?! – Dee zerwał się z miejsca.
– A od kiedy tak ci zależy na tym mieście?! – Żachnął się komendant. – Myślałem, że go nienawidzisz.
– Nienawidzę, ale to moje miasto! I ja je będę rozwalał, nie jakieś pojebane, podrasowane króliki!

***

Czekali.
Minęła północ.
Czekali dalej.
Minęła pierwsza.
Czekali jeszcze dalej… Tylko komendant poszedł. Miał jakieś ważniejsze sprawy na głowie, niż związany dziadek w szlafroku i miękkich kapciach.
– Zaczynam się denerwować – mruknął Luis.
Dragan nie odpowiedział, ale kończył właśnie czwartą paczkę papierosów. Maelle drzemała zwinięta pod biurkiem. W sali panowałaby idealna cisza, gdyby nie odgłos ciężkich butów El Grande.
– Nigdy się nie spóźniała – mruknął znów wilkołak, choć mówił chyba bardziej do siebie.
– A skąd to możesz wiedzieć? – Prychnął Dee. – Pracujemy razem od kilkunastu dni.
– Nocy.
– Nie czepiaj się, kundlu.
Człap, człap, człap – El Grande chodził wokół krzesła, na którym siedział dziadek. Gdzieś w ciemności zabrzęczała mucha.
– Druga – Luis spojrzał na zegarek.
– Piętnaście po.
– I kto tu się czepia?
– A w ryja chcesz?
– Znowu zaczynasz? Ty się idź rozładuj w kącie, bo ci testosteron uszami wychodzi.
– Przynajmniej ma mi co wychodzić, impotencie.
Człap, człap…
Zabrzęczała mucha…
– Nienawidzę cię – warknął Luis gardłowo.
– A ty się napalasz na moją żonę.
– Megaloman.
– Impotent.
– Pojeb.
– Impotent.
Łups!
Dee wywrócił się razem z krzesłem i wyrżnął plecami w podłogę.
– Jadę po nią – oświadczył Luis i wyszedł nim Dragan zdołał się pozbierać.
Kurwa, on się naprawdę zakochał – przemknęło przez myśl Serbowi między jedną litanią przekleństw a drugą.

***

Dopiero po wyjściu z komendy, Luis uświadomił sobie, że nie wie, gdzie mieszka Lucie. Ale to nie stanowiło większego problemu. Wyjął z kieszeni chusteczkę, którą wampirzyca kiedyś zgubiła, a której zapomniał jej oddać i rozłożył ją staranie na chodniku. Rozebrał się, po czym zaczął porastać futrem i kląć z irytacji spowodowanej paskudnym łaskotaniem. Chwilę węszył intensywnie, a kiedy złapał trop, zamruczał z zadowoleniem i podążył za nim.
Lucie pachniała, no… cudownie. Jak różany ogród… jak… jak… kiełbaska, taka pyszniusia, wędzona na jałowcowym dymie… W sensie metaforycznym oczywiście. Znaczy, że po prostu pachniała przyjemnie. I dość intensywnie, na całe szczęście.
Mieszkała w bloku, jak się okazało.
Luis rozejrzał się dookoła. Kiedy uznał, że na ulicy jest stosunkowo pusto, wrócił do ludzkiej postaci. Zadzwonił pod losowo wybrany numer.
– Haloo?…
– Ulotki.
– O tej porze?…
– Mam na utrzymaniu żonę suchotniczkę i dzieci z gruźlicą…
Rozległo się brzęczenie domofonu. Luis pchnął drzwi i wszedł na klatkę schodową. Już od progu uderzył go słodkawy zapach wymiocin. W dodatku nie takich zwykłych wymiocin. Wymiocin mających w sobie sugestię krwii…
Zaklął pod nosem i zaczął wchodzić po schodach. Na trzecim piętrze woń stała się tak mocna, że trudna do wytrzymania dla tak wrażliwego nosa. Ale prócz niej pojawiły się inne ciekawe zapachy. W tym zapach znajomych perfum.
Dochodziły z tego samego mieszkania.
– Cholera jasna! – Luis poczuł, jak serce mu przyspiesza, a adrenalina uderza do mózgu.
Zapukał, choć właściwie wiedział już, że nikt mu nie otworzy. Wiedział, bo pojawiła się jeszcze jedna woń – jakiś chemiczny smrodek kojarzący się bardzo, ale to bardzo nieprzyjemnie.
Trzeba wywarzyć drzwi. Tylko jak? Zamki wydawały się wyjątkowo solidne. A on był tylko całkiem nagim facetem. Przydałby się Steeve.
Okno. Przez okno będzie łatwiej.
Luis wybiegł z budynku, dopadł rynny i klnąc jak szewc zaczął się po niej wspinać.
Jestem wilkołakiem, nie gibonołakiem! – warczały zajadle jego myśli, kiedy po raz kolejny zsunął się kilka centymetrów. Po jakiejś godzinie dotarł jednak do odpowiedniego okna. Wybił szybę, modląc się, by nie uruchomiło to alarmu. Nie uruchomiło. Najwyraźniej Lucie do głowy nie przyszło, że ktoś mógłby próbować dostać się do jej mieszkania po zardzewiałej rynnie i kilkucentymetrowym gzymsie.
Wilkołak wskoczył do środka bez zastanowienia, ale natychmiast cofnął się do okna. Coś unosiło się w powietrzu. Coś, co sprawiło, że zakręciło mu się w głowie, a jego żołądek zaczął tańczyć z gwiazdami. Zrozumiał, że ma niewiele czasu.
Rozejrzał się dookoła. Rzygi, całe morza rzygów i krwi, ale ani śladu Lucie.
Zniknęła. A on nie mógł nawet podjąć jej tropu, nie ryzykując inhalacji tym świństwem.
1 Response
  1. Anonimowy Says:

    Pierwsza ^^

    Choć jeszcze nie przeczytałam ale jestem pierwsza ^^


    Obserwatorzy