rozdział 5 część 3 (by Reinhard)

***

Gdy panowie spijali owoc swej znajomości zagłębiając się w szczegóły swego emocjonalnego jestestwa badając przy pomocy siwuchy ontologiczne aspekty istnienia lepiej niż gdyby to uczynił Tomasz z Akwinu, Zenon z Elei, Heraklit z Efezu, bądź Heinrich z Abwehry, w inszym odległym zakątku miasta, a konkretnie zaraz przed wrotami do biura organizacji znanej jako Wydział V, stanął mężczyzna, któremu skóra drżała od mroźnego klimatu krainy gdzie został zesłany służyć w ramach wymiany policjantów. Nie odpowiadała mu Europa, tu średnia temperatur jest jakieś dziesięć stopni niższa niż w LA! Jak bardzo zatęsknił za Reno, Texasem i Nowym Meksykiem, tam w cieniu można się opalać nawet w Listopadzie... tu drżał, musiał się zaaklimatyzować.
Czarne włosy co i rusz drapały o sufit.
-Que passa?! Jak oni sie mieszczą w tych małych domkach! Aj, aj, aj... - ryknął.
Zagromił piąchą w odrzwia czekając aż ktoś się odezwie, sprawdził czy oby dobrze odczytał adres... hmm, to tu, na pewno.
Miał pod spodem mundur amerykańskiego gliny, nie rozstawał się z nim, bo go lubił, ale musiał nań zarzucić gruby ciepły czarny płaszcz, wyglądał w nim jak latarnia morska wykuta w bazalcie, jak jakiś ogromny śniado-skóry czarownik z innego zakątka świata, jak głowa wystająca z czarnego obelisku.
Podrapał się paluchem po masywnej szczęce i zreflektował, że nie wszystkie zwyczaje muszą akceptować lokalni, być może tu się krzywo patrzy na wnoszenie zwierzątek do budynków...
... dlatego zdjął osła z ramienia i postawił wyjące kopytne-zwierze obok, pogroził mu palcem.
-Siat, Panczo!
... Osioł patrzył się na właściciela jak to osioł - naturalny opozycjonista niezależnie jakiej idei.
-Siat PANCZO! - wydarł się aż fundamenty załkały a zwierze posłuchało i posadziło zadek na półpiętrze - ... pendejo loco...

***

Tym czasem kieliszki stukały, a panowie zapomnieli o jakichkolwiek waśniach, planach, czy inszych zamiarach wypoczynku.
Siedzieli sobie przy stole unosząc kolejny kieliszek, śmiali się i na zmiane płakali, objęci ramionami jakby znali się od dwudziestu lat z hakiem.
-Ha, ha, ha! Ty pyszczku ty... - ziewnął do Luisa Dee. - To było dobre... - łyk - ale słuchaj tego. Byliśmy kiedyś z żoną na rejsie, nie? Takie tam miała odpał, żebym romantycznie się zachował, to kupiłem rejs po Morzu Czarnym... hyk! I ten, pacze, panie... Bośniacy... czujesz skurwisyna na kilometr, nie?
-Nosz baaa... - warknął zadowolony Wilk, ale ni cholery nie wiedział o czym mowa.
-One jakie takie... - Dee skrzywił ryja dziwnie gestykulując i wyrażając niepewność - jakie takie z nich ludzie niekumate, nie potrafią zczaić aluzji... sie paczą na Olgę, nie... i mówią, że wielka kobita! Że wielko, panieee... jak, jak... jak coś wielkiego, nie?
-No wielka jest, nie ma bata, że... hyk! że nie jest... - zaśmiał się wilk już tak rumiany na twarzy, że mało co mogło konkurować z jego różowym stanem, nawet pupa niemowlęcia, czy kucyki Pony.
-I oni tak... że są dziani, nie... że oni to Bośniaccy synkowie jakiegoś tam, łe... jakiegoś tam ichniejszego szejka, czy co te muzułmany tam mają, nie? I, że z taką kobitą to by chętnie, i ile bym chciał?
Luis zrobił wielkie oczy, zaciągnął się powietrzem i niemal zawiesił przeczyuwając co nastąpi, ale dobrze się bawił, miał smaka usłyszeć coś makabrycznego.
-Oooo! Łojeja... toś im musiał nieźle dogodzić, hue, hue...
-No... czekej - wychylili kolejnego kielicha i zakąsili kiszonym. - Ja im mówię, że moja żona jest na tyle... hie, hie, totalna, że nawet by nie poczuła ich maciupkich, niemytych bośniackich wykałaczek... a oni na to, panie! Gymby czerwone! Jak hidranty jakie! No! I do mnie! Łej! Kudupel! A ty pacz na siebie!
-No i co ty im? Co ty im?
-Ja im na to, żem w spodniach rozwlekły i hardy jak przemowa Breżniewa!
-Ha, ha, ha, ha!
-Nom! Hyk! Powaga! Ehhh, Breżniew, tyn to mioł dar do pierdolenia... nie jak obecni literaci...
-No i co dalej?

***

Puk puk! Puk PuK!!!
Ktoś w biurze nacisnął leniwie guzik od intercomu i wreszcie się odezwał.
-Słucham?! - Odezwał się głos kobiety, której wyraźnie ktoś przeszkodził w papierkowej robocie. - O której to godzinie sie do roboty przychodzi?! Znowu zapijaczeni pewnie...
Sama nie brzmiała jak by była specjalnie świeża i może dlatego reagowała tak agresywnie.
-Siniora!!! - Warknął do mikrofonu przy drzwiach. - Funkcjonariusz Gonzales, miałem sie zgłosić do was, do tej nory bezprawia... uhhh, jakież to miasto przebrzydłe...
Dźwięk przekładanych papierów i ciche "gonzales, gonzales, gonzales... ach tu jest..."
-Proszę wejść!
Bzzzzz - zamek w drzwiach się odblokował.

Spokojny hol kwatery, cichy i skąpany w atmosferze powszechnej beztroski, której to źródła należy doszukiwać się w zelżeniu obyczajów między członkami wydziału, nagle! Ni stąd ni zowąd! Dudnienie, skrzypienie i trzaski! Do wnętrza wstąpił ogromny tytan trzymający w dłoniach drzwi wraz z framugą... pył i kurz z rwanej ściany buchnął w postaci kilku kołtuników.
-Iiii hooo!
-Panczo! Stul pysk! - Rzekł mocarz sam zdziwiony, że tu takie nietrwałe drzwi pancerne montują.
Odwrócił się i odstawił je na miejsce, zakrywając dziurę.
Beztrosko otrzepał ręce, a w korytarzy zwabione łoskotem pojawiły się dwie panie... Wampirzyca jasnowłosa, której jedna brew teraz niemal zahaczała o linię włosów, oraz stażystka bacząca raczej czy jej węch jej nie zmylił i faktycznie poczuła smakowitego osła.

-Co... co u licha? - Lucy spytała rozdziawiając buźkę.
Brutal potarł podbródek dorównujący rozmiarami aktorskiemu ego Bena Aflecka.
-Trzeba naoliwić, si... - stwierdził i odwrócił się by zmierzyć z podniebnej wysokości obie przedstawicielki płci zajebiście różnej od jego. - Que?! To takie macie tu zabezpieczenia?!
-Iiii hooo! - zarżało coś z korytarza.
-Panczo, con de puta madre, zamknij się!
-Dobry wieczór... - Wampirzyca przerwała ciszę jaka na chwilę nastała, kaszlnęła kilka razy od kurzu i wznowiła - pan na pewno do nas?
Wąsy uniosły się gdy śniadą gębę przeszył ostry uśmiech.
-A co? Wy stowarzyszenie no-cabaliero? Same seniority? Ha ha!
-Proszę pana, to niesmaczny dowcip...
-Dobra... gdzie jest jakieś wolne biuro czy co! Muszę zaparkować osła...
Na to Lamia zmarszczyła się na twarzy w jakimś takim ponurym grymasie.
-No fiess? Tak bez kolacji?
-Mowię o Panczo! Wy zboczona młodzieży!

***

-No... a on mi tak... - Dee wykonał cięcie chwiejąc się na nogach, machał łapą jakby dzierżył weń szablę. - A ja mu... Tak! To on mi, tak... a ja mu Tak! O! i głowa poszła!
Luis leżał na podłodze, obejmował swój brzuch i płakał ze śmiechu wymachując kuloskami w powietrzu.
-Ha, ha, dobre... Przypomnij mie, by z tobą po pijaku nie zakładać sie kto celniej nasika do akfarium z wyngoszami...
-No! A jaką mieli potym, panie, elektryzującą karę!
Śmiali się do rozpuku i w końcu miast siedzieć na fotelach czy krzesłach skończyli siedząc na podłodze, wsparci plecami o meble, na dywanie walały się trzy puste butelki.
-Ocho... Słuchaj, Kaukazki Zbóju - rzekł Luis do Dee grożąc mu palcem i zwracając się do niego nowym mianem, jaki mu nadał w trakcie miłego wieczoru. - Sie nam skończył gaz w piecu... nie pospawamy.
Dee wsparł się na wszystkich czterech kończynach, podczłapał do Wilkołaka, złapał go za ramię i patrzył prosto w ślepia, zbierał myśli.
-Sz... szł... Mordko ty moja... Szie nie bój... - wyciągnął zza pasa piersiówkę. - Wuja przyszeł z chamskim ryjem, prawda, ale i z kuniakiem w ryncach...
-Koniak?
-Bimber... - Warknął wciskając mu piersiówkę i wskazując na puste i smutne kieliszki. - No! Zacharmilim! Nalij kwasu!

Czy trzeba zawsze japą kłapać , by się facet z facetem otworzył? Nie, kilka godzin można siedzieć, milczeć, wzdychać, coś od czasu do czasu sypnąć.
Z braku laku do czwartej rano siedzieli tak i podawali sobie niedopalonego papierosa zaciągając się na zmianę. Jakoś tak im do łba szczeliło by puścić dyma. Biedny kurdupel wzruszył ramionami i nagle łzy się w kącikach oczu pojawiły, barki drżały gdy ocierał oczęta, a kolejna godzina powoli mijała.
-Ech... powiem ci, że to wszystko jest takie ni z chuja wacława, wiesz?
-Mhmm... - rzekł wilk, który zaciągnął się i zakasłał, bo jakoś mu tytoń nie w smak, ale czego to nie robi się w tym stanie.
-To... tosz się jakieś takieś wszystko piepszy... Wiesz jak to jest w życiu, nie, mordeczko?
-Ach, wiem... ale przynajmniej masz żonę, że ci kurde zazdroszczę normalnie...
Luis teraz złapał twarz szefa rzeczonego w dłonie i obrucił ku sobie, raczej dlatego, by zlokalizować jego przekrwione ślepia...
-Ja nie wiem, ty Bałkański Pytonie... jak to jest, że taki bydlak jak ty... masz takie szczęście, wiesz... - poklepał go po poliku. - I powiedz mi, jak to jest, że taki ty masz super kobitę, a ja nie... sie człowiek, wiesz, tak na serio życiowo zastanawia, gdzie jest sprawiedliwość w tym świecie, nie? Czy bóg nas ogląda, czy jakoś nagradza?
-Mmmm! - Mruknął Dee odrywając filtr od ust by w końcu buchnąć dymem. - Kurwa, świetnie cię rozumiem i powiem ci, chopie... nie ma sprawiedliwości na tym świecie... nie ma! Aż cholera trafia... i wtedy człowiek sie sam siebie pyta... czy ktoś z tym nie powinien czegoś zrobić, nie? No bo wiesz...
-Wiem...
-Wiesz, nie?
-No wiem.
-No... to wiesz.
-Ale nie martw nic, Duduś... Widziałem, że twoja żona, to cię... o tak! - machną wilkołak ramieniem wskazując powszechny gest "jest w pytę".
-Myślisz?
-No kurde, to nie? Pasujecie do siebie, jak ten... jak Kazik i Melasa.
-Naprawdę?!
-Słuchaj! Słuchaj mnie! - Luis przybrał mentorski ton i postawę, chwycił Dee za ramiona i szarpną otrzeźwiająco. - Mówię, że tak jest? Mówię? No! No to... panie, tak jest! O!
-Jesteś, wiesz co, jesteś równy sierściuch... Jak biją i źle to nikt nie pocieszy..., jak jest dobrze to wszyscy, kurwa: "Ooo! Hura, bravo, bravo!" ale jak coś się stanie to nic... żaden kurwa nic nie powie, no żaden... A ty jesteś w porządku.

Dzielnica zdawała się spać, drzemać słodko w nadziei bliskiego przebudzenia się, wszak trzeba do pracy wstawać już wkrótce, lecz póki co wszyscy smacznie spali. Spały i latarnie, wykończone nocną pracą drzemały słodko, gdy wtem przez niebiosa ruszyła stara pieśń dwóch mężczyzn:
-Przeżyj! To... SAM! hyk! Przeżyj! TO... sam...
0 Responses

    Obserwatorzy