rozdział 5 część 5 (by Kruff)

(Fragment dedykuję pewnej bibliotekarce)

Taak…
Bez wątpienia jedną z głównych zalet Olgi stanowił fakt, że była duża. Wszystko miała duże.
Dee leżał przytulony plecami do jej dużych piersi, okryty jej dużym silnym ramieniem i prawdopodobnie cały w świeżych śladach jej dużych zębów. Uśmiechnął się do siebie i pogładził jej rękę, która – choć brutalna – była też przecież DUŻA.
I wtedy dotarło do niego, że coś jest nie tak. Jeśli dobrze pamiętał Olgę, a jak mniemał pamiętał ją całkiem nieźle, nie była tak… owłosiona. Tymczasem ramię, które dotykał porastał włos dość bujny, żeby nie powiedzieć wybujały.
- Aaa… Psik!
Dee poczuł, że oblewa się zimnym potem, a jego przełyk zawiązuje się w wymyślny supeł. Roztrzęsiony wyskoczył z łóżka.
- Gdzie idziesz, myszko?… – mruknął przez sen Luis, macając miejsce, na którym jeszcze przed chwilą leżał Darkenwell.
Stan ducha Dee zawisł gdzieś pomiędzy rozpaczą, furią, a nieodpartą chęcią mordu. Tak to jest zaufać sierściuchowi!
- ZBOCZEŃCU! – zawył – Psik!
Luis nie bardzo przejął się tym okrzykiem. Zamiast zerwać się lub chociaż obudzić, rozpełzł się na całą szerokość łóżka.
- Zabiję, kurwa, zabiję… wypatroszę… - sapał Dee, człapiąc do kuchni i potykając się po drodze o leżące na podłodze butelki – Zamorduję… wypatroszę… Apsik!… Dywan se, kurwa, zrobię…
W jednej z rozwalających się szuflad znalazł długi nóż. Dysząc ciężko, cały czerwony tak z wściekłości jak ze wstydu, chwycił go i ruszył do pokoju z zamiarem rozłożenia problemu lykantropii na czynniki pierwsze. Już miał dokonać zemsty, kiedy…
- Tatusiu?… Mamusia tu nie przyjdzie, prawda?…
…nóż wypadł mu z dłoni. Luis leżał przytulony do Milusia i mruczał coś nieprzytomnie.
- Nie, nie przyjdzie – odparł odruchowo Dee, poddając się kolejnemu przypływowi uczuć ojcowskich – Psik!…
Wilkołak odetchnął przez sen i zaczął obgryzać po psiemu na pół oderwane ucho tego czegoś, co aż żal było nazwać maskotką.
- Lepiej zrobię sobie coś do picia – mruknął do siebie Darkenwell.
Rzecz jasna, Luis nie miał niczego porządnego. Niczego, co można by nazwać herbatą, tylko jakieś pomyje z supermarketu. Ostatecznie Dee zalał cztery torebki, w nadziei, że wywar uzyska chociaż kolor. Usiadł z gorącym kubkiem przy kuchennym stole i jęknął z bólu. Teraz dopiero uświadomił sobie, że jest na gigantycznym kacu, a cały świat wokół niego nieprzyjemnie się chwieje i grozi zawaleniem. Odczekał chwilę, aż obraz nieco się ustabilizuje, po czym dźwignął się, by zajrzeć do szaf, w których miał nadzieję znaleźć aspirynę. Znalazł. I to imponujący zapas. Łyknął tabletki i popił pseudoherbacianą zupą z niewiadomo czego. Oparł głowę na rękach.
- Pierdolę… - stwierdził filozoficznie.
W tym momencie podłoga w pokoju zaskrzypiała. Rozległ się dźwięk tłuczonego szkła i litania przekleństw. A potem do pokoju wpadł Luis z jeszcze bardziej potarganą niż zwykle czupryną, zarostem, który imponująco urósł od wieczora i przekrwionymi oczami.
- As… pi… ryny… - wyjęczał, dopadając do szafki z lekami, w tym preparatami przeciw pchłom i substancjami do odrobaczania.
- Miałeś spać w nogach – wysyczał Dee znad kubka.
- Spałem – stwierdził wilkołak, poczym wsypał sobie bliżej nieokreśloną ilość tabletek do ust i popił wodą z kranu.
- Nie spałeś! A-psik!
- Spałem.
- Przytuliłeś się do mnie! A-psik!
Luis zamrugał i spojrzał nieprzytomnie na Dee.
- Tak? – spytał.
- Tak, psie pierdolony!
- I co z tego?
Darkenwell był bliski wybuchu. Zaciskał ręce na kubku tak, że aż pobielały mu kostki i chyba wcale nie przeszkadzało mu, że naczynie jest gorące.
- Jak to co z tego! – wrzasnął – Spałeś ze mną w jednym łóżku! Przytulałeś się do mnie! A miałeś, kurwa, w nogach spać! Ograniczyć kontakt fizyczny do minimum! A-psik!
- No… – Luis wciąż sprawiał wrażenie pogrążonego w lekkim szoku – Przecież ograniczyłem, nie? I nie wrzeszcz na mnie.
- Bo co! – Dee zerwał się z krzesła.
- Bo żresz moją aspirynę i chlejesz moją herbatę!
- Ty to nazywasz herbatą?!
- Tak!
- Tak?!
- Tak, kurduplu!
- To są pomyje, nie herbata, kundlu!
- Nie będziesz obrażał mojej herbaty!
- A ty moich kubków smakowych!
Tak oto dozgonna przyjaźń wyparowała wraz z alkoholem… przynajmniej na jakiś czas.
- Czego tu na golasa włazisz!?
- To jest, kurwa, mój prysznic!
- Pierdolony sierściuchu!
- Pierdolony kurduplu!
- Zaraz ci to mydło wepchnę do gardła!
- Tak?!
- Tak! A co to w ogóle za mydło, do jasnej cholery!
- Twoje ostatnie!
- Aaa!!!…
Telefon.
Taka prozaiczna rzecz, a może uratować czyjeś życie.
Luis okręcił się ręcznikiem i poczłapał na korytarz, zostawiając krztuszącego się szamponem dla psów Dee samego.
- Czego? – mruknął, podnosząc słuchawkę.
- Luis? – odezwał się słodki głos Nathalie – Dee ciągle jest u ciebie?
- Jest.
- To wieź go i przyjedźcie do biura, bo mamy taki jeden mały, a właściwie całkiem spory problem i szef jest potrzebny, bo Luicie tak powiedziała, ale ona już musiała jechać do domu, bo wiesz, jasno się zrobiło i by ją mogło słońce poparzyć, a w ogóle to ona taka biedna jest z tym słońcem, ciągle musi uważać, a wy też uważajcie, jak będziecie jechali, żeby się wam coś nie stało, bo wiecie, różne rzeczy się dzieją, ja w ogóle uważam, że powinniśmy sobie nadać jakąś nazwę, taką wiesz, że niby drużyna i żeby to była nazwa, która przynosi szczęście, ja wiem, może „Kończynki” albo „Podkówki”, co myślisz i pośpieszcie się, bo mamy problem i Maelle ma jakieś ciekawe raporty o króliczkach, takich wiesz, słodkich pluszowych…
- Będziemy za godzinę.
Luis odłożył słuchawkę i odetchnął głęboko.
- Spiesz się, kurduplu! – krzyknął – Mamy być za godzinę w biurze!
Podkówki.
Dobre.
***
Możliwość zrobienia śniadania w jakiś nadprzyrodzony, mistyczny sposób poprawiła nastrój Dee. Wyglądało na to, że pochłonięty swym kulinarnym dziełem zapomniał nie tylko o nienawiści do wilkołaków, ale także o dręczącym go kacu.
Kiedy siedział naprzeciw Luisa z talerzem parującej jajecznicy przed sobą, miał na twarzy jakiś cień spełnienia i rozluźnienia.
- Smacznego – rzucił.
Zjedli szybko – co oczywiście było barbarzyństwem – ale nie mieli zbyt wiele czasu. Wrzucili naczynia do zlewu, zaczęli się zbierać i już mieli wychodzić, kiedy Dee dostrzegł nagle pewien szczegół, który wcześniej jakoś umknął jego uwadze – na ścianie, nad łóżkiem wisiał duży portret. Przedstawiał mężczyznę z obfitym wąsem w generalskim niemieckim mundurze z końca lat dwudziestych, całego obwieszonego orderami.
- Eee…
- Coś się stało? – zaniepokoił się Luis.
- To… ktoś z twojej rodziny? – spytał Dee z wyraźną odrazą. Powiedzieć, że nienawidził Niemców byłoby klasycznym eufemizmem.
- Babcia.
- Ona… była Niemką?
Luis spojrzał na Darkenwella. Na jego twarzy malowała się czysta nienawiść, która w tej sytuacji komplikowała sprawę.
- Ee… Nie – wilkołak nerwowo potarł kark – To tylko taka… stylizacja. Babcia była dość oryginalną osobą.
- Luis?
- Hm?
- Mogę o coś spytać? – Dee wciąż wpatrywał się w obraz z mieszanką konsternacji, nienawiści i szczerego zaciekawienia.
- Pytaj.
- Te wąsy… to też część stylizacji?
Na twarzy Luisa pojawiała się ledwie dostrzegalna zmiana.
- Nie – odparł dziwnie cicho – To całkiem wierny portret.
- Aha.
Dee zamilkł, czując, że poruszył drażliwy temat.
***
- Zostaw mój wóz, skurczybyku!
Laluś w świecących od żelu włosach, skórzanej kurtce i butach z czubkiem gonił ich jeszcze kilka metrów.
Autko też miał lanserskie. BMW, prawdopodobnie sprowadzone z Niemiec.
Znowu ci Niemcy. Dee miał ochotę splunąć z odrazą, ale zorientował się, że nie bardzo ma gdzie.
- Psik! – skwitował.
Zaparkował przed biurem z właściwą sobie fantazją, o mało nie rozgniatając tyłu wozu o lampę uliczną.
- No, ewakuacja – powiedział, gasząc silnik.
Wysiedli i poszli do biura. Ledwie przekroczyli próg budynku, a już dopadła ich rozgorączkowana Nathalie.
- Jesteście nareszcie! – zawołała, ciągnąc ich za rękawy – Chodźcie szybko, musicie to zobaczyć!
Niemal wbiegli po schodach. Windą byłoby szybciej, ale panna Portrait była zbyt podniecona, by o tym pomyśleć. Kiedy weszli do biura, powitało ich gromkie:
- Ola, amigos!
Na zbyt małym jak na siebie krzesełku siedział olbrzymi jegomość z uładzonymi, czarnymi włosami. Latynos. Cały obwieszony magazynkami wyglądał trochę jak Rambo po solarium i dodatkowej porcji sterydów.
- Yyy… – tym razem Dee i Luis byli zadziwiająco zgodni w reakcji.
- El Grande – Meksykanin wyszczerzył niewiarygodnie białe zęby, wstał i podał swą ogromną, kwadratową dłoń szefowi i wilkołakowi.
- Ee… Dee.
- Ee… Luis.
- Wysłali mnie do tego parszywego, ogarniętego nierządem i przemocą miasta, bym zaprowadził tu porządek i sprawiedliwość, bym ratował kobiety, dzieci i starców z rąk złoczyńców! – oświadczył Meksykanin, a zawtórowało mu wesołe „I-oo!”. Siedział za nim osioł. Najprawdziwszy osioł.
Kac… Tak, to na pewno wina kaca… Za dużo alkoholu ostatnio. Jedni widzą białe myszki, a inni Latynosów z terowanymi osłami. Po prostu.
- Super – Luis zareagował pierwszy, choć kiedy Dee spojrzał na jego obłąkańczy uśmiech i przerażone oczy, ogarnęły go wątpliwości, czy wilkołak jest w pełni władz umysłowych. Sam patrzył na Meksykanina podejrzliwie. Nie uprzedzono go wcześniej, że dostanie jakiegoś dziwaka do zespołu. I to w dodatku takiego.
- Maelle? – zwrócił się do lamii – Podobno miałyście w nocy jakiś ciekawy raport.
- Ta. Chofi o plufaki, a dofładkiej o rófofe kufiki. Ktof krafnie takie mafkofki se sglepóf s sapafkami.
- Co to ma wspólnego z nami? – Dee uniósł brwi zaskoczony.
- Nie fiem dofłafnie, ale fodofno ci fo fradfą te kufiki fosą ufrani w frafloki i fadają cof o lubiefności – Maelle wyciągnęła ze stosu papierów jedną kartkę i podała szefowi – Tu fą zefnania fiadkuf.
- O lubieżności? – w mózgu Luisa zapaliła się czerwona lampka.
- Yhm.
- I o śmierności?
- No.
- Mamy jakiś ślad? – podnieciła się Nathalie.
- Tak – Luis zaczął chodzić po pokoju z rękami założonymi za plecy i pochyloną głową. Wyglądał jak jakiś zgrzybiały profesor – Ta kartka, którą znaleźliśmy w kościele. Tam było coś o tym, że trzeba być lubieżnym i śmiernym.
- Lubieżnym? – ożywił się El Grande.
- Czyli ładnym, miłym… dobrym tak generalnie – wyjaśnił wilkołak – Szperałem trochę w słownikach, bo mnie ta kartka intrygowała. Jeśli dobrze zrozumiałem, to jej treść można wyjaśnić tak, że trzeba być dobrym i pokornym i oddać coś komuś… tylko nie wiem co…
- Energię! – olśniło nagle Dee.
- Eee… Zaraz, zaraz – Nathalie zmarszczyła brwi – Czy ja dobrze rozumiem, że oni transportują energię tych ofiar w pluszowe króliki?
Zapadło milczenie. Wszyscy patrzyli na nią z mieszanką podziwu i przerażenia.
Prócz osła, rzecz jasna.
0 Responses

    Obserwatorzy