rozdział 4 część 8 (by Kruff)

Darkenwell nieco zbity z tropu obserwował, jak Lucie usiłuje odzyskać władzę nad kończynami i dźwignąć się z kanapy, na której ją posadził, oswobadzając własne kolana. Wreszcie przyjęła pozycję, którą przy pewnym samozaparciu można by uznać za wertykalną. Nie na długo jednak. Zachwiała się i uderzyła czołem w stolik, zrzucając jedną ze szklanek.
- Yyk!… - czknęła i uśmiechnęła się promiennie.
- Oj! – Nathalie przyjrzała się jej z najszczerszą, absolutnie nieudawaną troską, do jakiej zdolna jest jedynie istota o mentalnym sercu wielkości pustyni Gobi – Źle się czujesz, moja droga? Jak… jak… - na jej twarzy pojawiło się prawdziwe, szlachetne oburzenie – Jak ktoś mógł doprowadzić cię do takiego stanu, moje biedactwo? Ja naprawdę tego nie rozumiem, ci mężczyźni mają się nami opiekować, a oni tymczasem… No, sami powiedzcie! – panna Portrait powiodła przejętym wzrokiem po audytorium, jakby nie zauważała, że składa się ono z patrzącego na nią z politowaniem kurdupla, upitego litrami wódki i nagłym uderzeniem Amora śierściucha oraz całkowicie obojętnej na świat i jego problemy lamii.
- Tseba ją od… od… zablac do domu – zauważyła beznamiętnie Maelle, wcinając parasolkę wyciągniętą z jednego z kolorowych i prawdopodobnie bezalkoholowych drinków Nathalie.
- Yyk! – Lucie najprawdopodobniej podobał się ten pomysł, bo szczerzyła się opętańczo do własnych butów, wciąż bezwładnie spoczywając czołem na krawędzi stolika. Zresztą jej prawdopodobnie cały świat wydawał się teraz przeuroczy, puchaty i różowy.
Na twarz Dee powoli wypełzał złowieszczy uśmiech, który sugerował, że w jego głowie rodzi się straszliwy plan.
- Luis? – zwrócił się do wilkołaka.
- Hee…?
- Odwieziesz Lucie do domu, prawda?
W oczach Luisa pojawiło się niemożliwe do opisania szczęście.
- Ja… ja się, yyk, nie zgadzam, yyk! – wymamrotała wampirzyca, unosząc rękę. Ale, ponieważ uśmiechała się przy tym radośnie, nikt nie wziął jej słów na poważnie.

***

Wyszli z klubu i wylądowali na obskurnym podwórzu. Lucie potknęła się o krawężnik, wylądowała na czworakach i zaczęła chichotać opętańczo. Luis, w pierwszym odruchu, chciał pomóc jej wstać, ale nagle uświadomił sobie, że właściwie nie wie, która z trzech kobiet klęczących na ziemi to jego najdroższa i skąd – do cholery – wzięły się jej bliźniaczki! Ostatecznie wszystkie trzy damy wstały jakoś o własnych siłach, co nie zmieniało faktu, że dalej nie były w stanie iść Same i musiały skorzystać ze śmierdzącego psem ramienia Luisa. Problem w tym, że w tym ramieniu płynęła krew, składająca się w znacznym procencie z czystego alkoholu, co skutkowało wyjątkowo wydłużoną i krętą drogą przez podwórze.
Ach… jej zapach… Jakby – Luis pociągnął dyskretnie nosem – jakby drzewo sandałowe i wanilia… A pod spodem cudowna woń samicy w okresie rozrodczym… Mrr… Jej blond pukielki, takie mięciutkie i delikatne… Jej drobna talia, którą mógłby pewnie objąć jedną dłonią…
Wilkołak czuł, że nadmiar szczęścia wylewa się mu uszami.
- Noo? – zachichotała Lucie – To gdzie jest… yyk… ta twoja bryka?
- Tam – wilkołak wskazał bliżej nieokreślony kierunek.
Wapirzyca próbowała zogniskować wzrok gdzieś w tamnych okolicach, ale jej oczy nie rejestrowały żadnego, absolutnie ŻADNEGO samochodu.
- Yyk?
Lucie z niejaką konsternacją a także z cieniem przerażenia w swej ogólnej szczęśliwości zrozumiała, że wilkołak prowadzi ją w stronę… roweru. Czerwonego, staroświeckiego roweru z koszyczkiem na zakupy umocowanym przy kierownicy i beżową poduszką w brązowe kwiatki wetkniętą w bagażnik.
- Chso? – zdziwił się Luis jej zdziwieniem – Dbam o chondysję.

***

Szczęście osiągnęło swe apogeum, zmieniając się w prawdziwą miłosno-alkoholową ekstazę. Kiedy Lucie przylgnęła do pleców Luisa, jego serce rozpoczęło szaleńczy taniec gdzieś w przestrzeni między przełykiem a śledzioną. I nie przeszkadzało mu jakoś, że prócz jej policzka ma na marynarce ślady wspomnień po jej kolacji.
Yyy… śniadaniu.
Posiłku, który jadła wieczorem, tuż po wstaniu.
- Near, faaar, wheeereeeweeer yooouuu aaare – zaczął zawodzić – I beeelieveee that the heeearts doooes gooo ooon!…
- Zamknij się! – warknęła Lucie, która odzyskała przytomność już na tyle, by przestać się uśmiechać i by ocenić beznadzieję swego położenia. Jechała przytulona do sierściucha, na jakimś stuletnim rowerze, na bagażniku, który, mimo położonej na nim poduszki, wżynał się jej w tyłek, w dodatku ze świadomością, że jeśli się puści, spadnie na asfalt.
Jechali zygzakiem – a jakże! – zwiedzając całą ulicę, od krawężnika do krawężnika.
- To chzie jeziemy? – raczył wreszcie spytać Luis.
- Zawieź mnie do biura – rozkazała stanowczo wapmirzyca.
- Nie pojesiemy do siebie?
- Nie!
- To… mochsze do mnie? Mam parófki.
- Patrz na drogę, idioto – warknęła Lucie – Jedziemy do biura i koniec.
- Hm… - Luis uśmiechnął się pod nosem – Chsserokopiarka?
- Co? – wapirzyca nie zrozumiała. Pewnie lepiej dla obojga.

***

Luis był bardzo zdziwiony, kiedy zrozumiał, że Lucie wcale nie zamierza wpuścić go do swojego biura i to, że drzwi zatrzasnęły się tuż przed jego nosem, to nie przypadek.
Cóż, nie będzie figli na kserokopiarce.
Przynajmniej nie tym razem.
Wilkołak wsiadł z powrotem na rower i pojechał do domu… okrężną drogą.
Kiedy obudził się rano, w łóżku razem z nim leżał prócz Milusia olbrzymi, okropny kac. Na szczęście komando złożone z zimnego prysznica, soku z cytryny i aspiryny jakoś sobie z nim poradziło. Zresztą miał jeszcze cały dzień na dojście do siebie, bo miał pojawić się na Wydziale Piątym dopiero wieczorem. Koło dwudziestej Luis popedałował radośnie do pracy, niesiony cudowną myślą, że wkrótce znów ujrzy Lucie.
Kiedy dotarł do biura, ze zdziwieniem stwierdził, że wszyscy już tam są.
- Zbieramy się – rzuciła mu zimno wampirzyca.
- Gdzie? – spytał, oszołomiony.
- Do Dee – podała mu jakąś kartkę.
Przeczytał.

Muszę wam koniecznie pokazać coś ważnego przy najbliższej okazji. To ma związek ze sprawą, mam przedmiot zaklęty tymi znakami z kościoła,
Szef
0 Responses

    Obserwatorzy