rozdział 4 część 2 (by Kruff)

Przeklęty kocur!
Przeklęty koci smród!
Luis był pewien, że nie pozbędzie się go przez najbliższe dwa tygodnie. Wilk cuchnący Whiskasem! Dobre sobie! I te kłaki, tfu!…
Otarł usta ręką. Wciąż miał w nich obrzydliwy smak cudzego, gatunkowo antagonistycznego furta. Wciągając spodnie, obejrzał się za siebie. Ogromny, pasiasty kocur leżał rozciągnięty na chodniku. Cały we krwi, z podgryzionym gardłem i – prawdopodobnie – przetrąconym kręgosłupem. Obok spływał z ławeczki osiedlowy pijaczek w samych gaciach. Był tak narąbany, że nie przeszkadzało mu, że ktoś ściąga z niego ubranie. Sprawiał nawet wrażenie zadowolonego. Luis zabrał jego spodnie i koszulę. Bielizny nie odważył się tknąć.
Doskonale – będzie śmierdział kocią sierścią i żulem. Naprawdę wybornie. Ale przecież nie mógł pokazać się nago w świetle ulicznych latarni. To było jedno z tych podwórzy, które patrzyły. A nawet Patrzyły. Tu nikt nie miał prywatności. Należała do Patrzących.
Ale było tu dużo światła. O, tak… Patrzący dbali o to, by podwórze pozostawało doskonale oświetlone. Nic i nikt nie miało szans się ukryć przed Patrzącymi w miękkich kapciach, szlafrokach z wietnamskiego bazaru i papilotach. Luis odpiął obrożę z szyi. Z przymocowanego do niej woreczka wyjął klucze. Otworzył drzwi na klatkę schodową i szybko zapalił światło.
Koty. Znowu koty.
Ściany, schody, poręcze – wszystko wydawało się przesiąknięte ich moczem. Był jak kwas. Nie, jak coś gorszego niż kwas… jak… jak… mocz. Mocz to naprawdę paskudne stworzenie. Higroskopijne – ściąga wodę. Na deszcz staje się lepkie i śmierdzi jeszcze bardziej. Tak bardzo, że przy głębszych wdechach Luisowi zaczynało kręcić się w głowie. Dlatego przestał oddychać. Kiedy dotarł do swojego mieszkania na trzecim piętrze, był już całkiem siny.
Będzie padać, cholera jasna.
Pchnął drzwi, zgniatając kolejne kartony po żarciu. Wszedł do środka i jednym susem dopadł do włącznika światła, który ktoś złośliwy umieścił w głębi przerażającego, całkowicie ciemnego korytarza. Dopiero kiedy stała się jasność, Luis zamknął drzwi na wszystkie cztery zamki i westchnął z ulgą. Był bezpieczny. Znaczy… stosunkowo, bo kuchnia i pokój nadal tonęły w przerażających ciemnościach…
Wilkołak czym prędzej zrzucił z siebie śmierdzące, brudne ubranie, wcisnął je do foliówki i cisnął przez okno, mniej więcej w kierunku śpiącego pijaka. Potem zadzwonił na policję. To mógł być obleśny dziad, nierób lub nawet pedofil, ale głęboko wpojone poczucie obywatelskiego obowiązku nie pozwalało Luisowi tak po prostu pozwolić mu umrzeć z wyziębienia. Nastała już jesień i noce czasem stawały się chłodne.
Skierował się do łazienki, zapalił światło i odkręcił kurek z ciepłą wodą. Wszedł pod prysznic, by zmyć choć trochę duszącego smrodu.
Na dźwięki, jakie zaczęły po chwili się z niego wydobywać, niechaj spadnie miłosierna zasłona milczenia…
***
Zapalił lampkę stojącą na biurku i dopiero, kiedy w pokoju rozlało się przytłumione światło, postanowił załatwić sprawę korytarza. Odruchowo sięgnął po notes z telefonami, ale szybko stwierdził, że to głupie. Było po północy – normalni ludzie już śpią. Albo chociaż próbują zasnąć. A na klub Luis jakoś nie miał ochoty. Czuł się jak porzucony kundel.
Lęk przed porzuceniem był jednym z najgłębiej zakorzenionych wśród wilkołaków. Miał pewnie związek z psią częścią ich natury. A także pewne z tym, że dawno, dawno temu samotny wilkołak miał raczej marne szanse na przeżycie w starciu z bandą wampirzych, żądnych krwi myśliwych.
Wyciągnął z kieszeni z zwinięty papier, który zabrał z kościoła. Rozwinął go ostrożnie i sięgnął po okulary. Wilkołak w okularach! Komuś mogłoby to wydać się dziwne, ale za dalekowzroczność trzeba przecież płacić.
Co to miało znaczyć?! To były jakieś średniowieczne pierdoły, nie żaden szyfr. Może ta notatka nie miała niczego wspólnego z pozostałymi przedmiotami i znalazła się tam przypadkiem, razem z innymi śmieciami?
No tak, ale… Ale przecież wokół nawy wszystko zostało dokładnie wyprzątnięte… Nie było tam niczego przypadkowego. Niczego.
Luis raz jeszcze spojrzał na kartkę. Patrzył na nią bezwiednie, próbując skupić się na słowach, ale jego umysł dryfował w całkiem innym kierunku…
W kierunku eterycznego zjawiska w szarej garsonce. Skąd on ją znał, psiakrew!? Dlaczego jej wspomnienie nie dawało mu spokoju?! Widział przecież w życiu sporo kobiet, w tym większość niekompletnie ubraną, a ta z pewnością nie wyróżniała się niczym szczególnym. Nawet, jeśli kiedyś się spotkali, wypili kilka drinków i pogadali na trudne tematy, powinien już dawno wyrzucić ją z pamięci.
Kurwa…
A z drugiej strony ta cała Nathalie… Udawała idiotkę, czy naprawdę nie wiedziała, że w okolicy jest ktoś, kto bardzo chętnie by ją przeleciał? Cnotka niewydymka, psiakrew!…
Luis zmusił się, żeby skupić myśli z powrotem na świstku.

A w posciu było lubieźne a śmierne, jako maciora rządna. A daliż bych ne bujał, bych był jako one, tęć onym dawasz, co ichnie było.

W posciu? Śmierne?!
Z tego wszystkiego, Luisowi podobało się jedynie lubieźne. Odprawiali tam jakieś orgie, czy co?
Cóż, w końcu Lucie – ta cała nadęta pani psycholog z zestawem Małego Nożownika – wspominała coś o gwałceniu ofiar.
I co miało do tego wszystkiego bujanie?!
Jedyne, co było jasne, to to, że ktoś miał coś komuś oddawać, a spostrzeżenia Dee mogły sugerować, że chodziło o… energię?
Trzeba się z nim skonsultować. W końcu to on zna się na zaklinaniu, chociaż nieumiejętnie starał się to ukryć. Może jakiś idiota by nie zauważył, ale Luis nigdy nie uważał siebie za idiotę.
Pomyślał, że trzeba będzie skombinować jakiś słownik. Nie do końca wiedział tylko, gdzie mogą być takie słowa jak… pość?… pościec? Jak to właściwie się odmienia?
Westchnął cicho i przypiął świstek do tablicy korowej nad biurkiem. Spojrzał na coś, co lezało na jego łóżku. Było nieduże, czerwone i wyglądało jak pluszowy ruski odkurzacz.
- No, Milusiu… idziemy spać? I wcale, ale to wcale nie boimy się ciemności… Jesteśmy dużymi chłopcami… - ręka Luisa zawisła nad wyłącznikiem lampki – Jesteśmy… dzielni… - opadła na niego niepewnie.
***
Nie ma niczego gorszego, niż zostać wyrwanym ze snu przez telefon.
Luis brną nieprzytomnie przez kartonowe morze, potykając się o niegdysiejsze obiady i zaliczając bliskie spotkania z meblami. Nie miał pojęcia, która mogła być godzina. Pierwsza w nocy, druga po południu, dziesiąta następnego dnia… Wszystko jedno.
Podniósł słuchawkę.
- Haloo?…
0 Responses

    Obserwatorzy